Bardzo osobisty wpis tym razem. Są takie wieczory jak ten, w którym wiem jak bardzo moje owieczki cierpią i nie jest w stanie nic z tym zrobić. Kilka wiadomości wysłać i nic więcej nie mogę. Czasem nawet tego nie mogę. Ktoś nie przestaje płakać od godziny 16:00, ktoś oberwał mocno od rodziny, ktoś mówi zniechęcony, żebym go zostawił, ktoś inny się czegoś bardzo boi… Jako ksiądz wiem to i nie ukrywam, że nie obciąża mnie to. Są takie wieczory jak ten, gdy znajdą się tacy, którzy niestety okrutnie się mszczą na mnie i chcą mi zaszkodzić na różne sposoby. Co wtedy? Klęcznik, podkładki pod kolana (mam kilka chorób kolan ) i zaczynam modlitwę. Mam pokój w sercu. Wielki piątek to tylko etap nie tylko w moim życiu. Maryja pomoże. Proszę Was o modlitwę. Ja jestem dobrej myśli. Walczę i zwyciężę. W sumie to Bóg zwycięży. Biorę wodę święconą. Żeby nie było tak zupełnie negatywnie powiem, że wczoraj miałem taką rozmowę z moją rodzoną siostrą, jakiej nigdy nie miałem… mega pozytywna. Dzięki Siostra!
Ps. Zrobiłem ten wpis nie w tym celu, byście się martwili o mnie (bo będzie dobrze), ale, by pokazać tę część kapłańskiego życia, której w kinach miliony nie zobaczą. No i chcę zachęcić Was do walki na modlitwie. Innego życia kapłańskiego, które by nie miało być podobne do tego, nie wyobrażam sobie.